Niewielu artystom udaje się zrobić coś po raz pierwszy po ponad 20 latach działalności. Apocalyptice to się udało. Grupa nagrała album z jednym wokalistą. Materiał może nie zwala z nóg, ale wydaje się być drogowskazem w dobrym kierunku.
Niewielu artystom udaje się zrobić coś po raz pierwszy po ponad 20 latach działalności. Apocalyptice to się udało. Grupa nagrała album z jednym wokalistą. Materiał może nie zwala z nóg, ale wydaje się być drogowskazem w dobrym kierunku.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Fińscy muzycy zdążyli chyba wszystkich przyzwyczaić do tego, że na ich płytach jest parę piosenek i zwykle są one śpiewane przez klasowych wokalistów oraz wokalistki. Reprezentujących przeróżne style. Ta metoda sprawdzała się całkiem nieźle, ale powtarzanie w kółko tego samego może spowodować zbytnie zrutynizowanie, a w sztuce to raczej niczego dobrego nie przynosi. Stąd pewnie pomysł, aby nad wiolonczelami i perkusją unosił się jeden wokal. Wybrano Franky’ego Pereza, który szarpał struny gitary w Scars On Broadway, a wokalnie miał okazję wykazać się u boku samego Slasha zanim ten znalazł Mylesa Kennedy’ego. Papiery na śpiewanie ma więc nie najgorsze i w otoczeniu absolwentów prestiżowej Akademii Sibeliusa wstydzić się nie musi.
Pasował do nich bardzo materiał z utworami Wagnera. Ale wiemy, że Finowie umieją pisać przyzwoite piosenki, w których ich wiolonczelowe piłowanie nie przeszkadza w odbiorze. Dowodów na to na „Shadowmakerze” mamy trochę. „Sea Song (You Waded Out)” to naprawdę ładna ballada, która bez trudu powinna się obronić na radiowej antenie. Na wycieczkę w stronę muzyki klubowej zespół wybrał się w instrumentalnym „Riot Lights”. Głos Franky’ego najlepiej sprawdza się w mocniejszym repertuarze, zbliżonym do metalu. Takim jak „Cold Blood” albo kompozycja tytułowa. Aczkolwiek w długim lirycznym „Dead Man’s Eyes” też wypada przekonująco. Niewątpliwą zaletą „Shadowmaker” jest to, że tworzyli ją wszyscy muzycy. Słychać, że jest w tym pomysł, jest starannie dopracowana idea, która została z pietyzmem wykonana, a nie zlepek kompozycji przygotowanych, bo zobowiązania kontraktowe tego wymagają. Nie sposób pominąć zasług ekstraklasowego speca od brzmienia, Nicka Raskulinecza. Facet jest po prostu niesamowity i sprawdza się jako producent chyba w każdym gatunku.
„Shadowmaker” to być może coś więcej niż jednorazowy, udany eksperyment. Finowie, moim skromnym zdaniem, powinni pozostać przy koncepcji nagrywania płyt z jednym wokalem (niekoniecznie cały czas musi to być Perez), zostawiając sobie pole do poszalenia na wiolonczelach w postaci dwóch, trzech kompozycji. To się nieźle sprawdza. Erudycja muzyczna muzyków jest naprawdę duża, więc mogą napisać jeszcze wiele dobrych piosenek. Odwagi im nie brakuje, więc niewykluczone, że nie wezmą takiej opcji pod uwagę i zrobią coś, czego nikt nigdy by się po nich nie spodziewał. W końcu od takiego podejścia zaczęła się przed laty ich wspaniała kariera.