Niektórzy twierdzą, że podczas oglądania "Szybkich i wściekłych 7", Stigowi z "Top Gear" kask zaparował z wrażenia. I wcale nie z powodu horrendalnie drogich aut i wyścigów na ćwierć mili. Żadna poprzednia część serii nie była tak naszpikowana scenami pościgów, eksplozji i walk ulicznych. Jednak tym razem samochody nie są najważniejsze.
Obraz „Szybcy i wściekli 7” można raczej określić jako wybuchową mieszanką kina szpiegowskiego i wojennego. Superszpieg Deckard Shaw (Jason Statham) pragnie pomścić brata i zlikwidować ekipę Toretto (Vin Diesel). Dom podejmuje rękawicę, gdy Shaw omal nie doprowadza do śmierci Briana O’Connera (Paul Walker), Mii Toretto i ich synka. Łotra można dopaść tylko przy pomocy systemu informatycznego, który opracowała hakerka Ramsey. Toretto i spółka muszą jednocześnie polować na Shawa i chronić przed nim dziewczynę.
Nawet poważni kinomani, którzy na co dzień szydzą z „Szybkich i wściekłych”, muszą przyznać, że reżyser James Wan wykonał kawał dobrej roboty. Owszem, dialogom brakuje polotu, niektóre efekty specjalne trącą kiczem i przeczą prawom fizyki, tylko czy naprawdę komuś to przeszkadza? Mimo że siódma odsłona trwa dwie i pół godziny, w ogóle nie nudzi. Temat cyberprzestępczości, górski desant i wojna dronów sprawiają, że to nie jest już tylko film o podrasowanych brykach. Dawkę humoru zagwarantują niezniszczalny agent Hobbs i Pearce.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Twórcom nie można odmówić rozmachu. Zdjęcia przypominają te z „Przyczajonego tygrysa, ukrytego smoka”, a w kluczowej scenie walki dopatrzymy się inspiracji „300”. Wyrazy szacunku należą się także Weta Workshop. Studio, które stworzyło Golluma, na potrzeby „Szybkich i wściekłych 7” komputerowo wygenerowało sceny, których przed śmiercią nie zdążył nakręcić Paul Walker.
Niechlubny rekord frekwencji należący do „Pięćdziesięciu twarzy Greya” mogą odebrać tylko dwa filmy: „Avengers: Czas Ultrona” i właśnie „Szybcy i wściekli 7”. Nieważne, że współcześni kowboje w walce ze złem dysponują końmi mechanicznymi. Nikogo nie obchodzi, że postacie są zbyt czarno-białe, przeciętnie zagrane, a ich popisy kaskaderskie są niedorzeczne. Może fabularnie nie jest to najlepsza część serii, lecz z pewnością najbardziej efektowna. Widzowie nie mogli wymarzyć sobie bardziej godnego hołdu dla tragicznie zmarłego Paula Walkera.
/megafon