Zespół Portico powstał w wyniku transformacji Portico Quartet, a dokładniej po odejściu jednego z członków. Lepiej jednak o muzyce z płyty „Living Fields” powie wydawca, niż rodowód muzyków. Anglicy porzucili bowiem nu-jazzowe granie na rzecz klimatycznej elektroniki, znajdując przystań w Ninja Tune. Wytwórnia może już nie elektryzuje każdym nowy krążkiem i wykonawcą, ale wciąż to jednak synonim jakości i nietuzinkowości, czego Portico jest doskonałym potwierdzeniem.
„Living Fields” to przestrzenne kompozycje, wielowarstwowa produkcja i specyficzna atmosfera. Specyficzna nie znaczy dziwna. Niby mroczna, chwilami niepokojąca, melancholijna, ale w żadnej mierze ciężka, przytłaczająca. Sporo tu powietrza, odległych horyzontów, a syntetyczne konstrukcje piosenek są na tyle chropowate, nieregularne, by wypadały dość ciepło, organicznie. Słowo piosenki, padło nie bez kozery. Zapraszając wokalistów, trio zmieniło filmowe, chwilami bezkształtne muzyczne twory w utwory. Choć śpiewających panów jest trzech – Jono McCleery, Jamie Woon i Joe Newman z alt-J – żaden nie dominuje, nie próbuje narzucać swojego stylu, specjalnie się wyróżniać, dzięki czemu „Living Fields” nie przypomina płyty z różnymi, fajnymi kawałkami z udziałem gości, lecz jawi się jako spójne, pomyślane jako całość dzieło.
Jedni znajdą tu podobieństwa do SBTRKT-a, inni będą szukać artystycznych związków z Burialem. Faktem jest, że Portico nie proponują czegoś zupełnie nowego, zaskakującego. Ich atutem jest klimat. „Living Fields” po prostu wciąga. Jak świetna książka, jak dobry film. Absorbuje, intryguje, hipnotyzuje. I najlepiej smakuje po zmroku. Organizatorzy nadchodzących koncertów, raczej nie powinni mieć problemów ze sprzedażą biletów.