Wyobraźcie sobie Lanę Del Rey w "Miasteczku Twin Peaks", "Truposzu" albo "Detektywie". Wiem, że artyści nie lubią szufladkowania i porównań, a sprowadzenie debiutu Mary Komasy do sumy Lany Del Rey i kilku mrocznych produkcji, to duże uproszczenie, ale wydaje mi się, iż nieźle ukierunkowuje słuchacza. Imienną płytę artystki wypełniają szalenie klimatyczne i mocno filmowe utwory. Nierzadko organiczne, lekko niepokojące, czasem przesycone pewną ludowością (nie mylić z folkiem), momentami eteryczne, kiedy indziej wzniosłe, natchnione.
Pojawiają się też skojarzenia z Cocteau Twins, Lykke Li, Kate Bush, Nancy Sinatrą a nawet The Cranberries (coś w głosie Mary przypomina Dolores O’Riordan, acz nie bójcie się egzaltacji i dramaturgii). A wszystko wymieszane w sposób zaskakujący i nietuzinkowy, przepełnione najrozmaitszymi dźwiękami i pomysłowymi aranżacjami, zmyślnie budowanym napięciem i szczerymi emocjami.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Z jednej strony to płyta tak kinowa, że niemal ilustracyjna, płynąca gdzieś w tle. Co chwilę jednak, uwagę przykuwa jakieś ciekawe brzmienie, piękna wokaliza, zgrabna melodia, mocny rytm. Mary Komasy niby słucha się na relaksie, kontemplując muzykę, ale jednocześnie z dużym zaciekawieniem, łatwo dając się wciągnąć w tę nieco ponurą, melancholijną podróż. Celowo unikam wymieniania konkretnych tytułów, nie próbuję ich scharakteryzować, bo to po prostu zbyt trudne.
„Mary Komasa” to dzieło nad wyraz dojrzałe i przemyślane, jak na debiut. Imponuje różnorodność zarówno kompozycji, jak i brzmienia, artystka wszystko potrafi jednak połączyć hipnotyzującą atmosferą. Wyśmienity, bogaty album.