"Disco Polo" dobrze bawić się powinni zarówno ci, którzy tej muzyki słuchają, jak i ci, dla których kojarzy się ona z wszystkim, co najgorsze w naszej kulturze. Połączenie ognia z wodą udało się reżyserowi poprzez obranie bardzo specyficznej konwencji - postawił on całkowicie na fantazję. Jej podporządkował zarówno stronę wizualną, jak i fabularną swojego pełnometrażowego debiutu (przypomnę, wcześniej poza kilkoma krótkometrażówkami Bochniak zrealizował dokument "Miliard szczęśliwych ludzi" o tym, jak Bayer Full próbował podbić chiński rynek).
To nie tyle opowieść o disco polo, co… samo disco polo, acz ujęte w cudzysłów. Co krok Bochniak razem ze współscenarzystą Mateuszem Kościukiewiczem podrzuca widzom jakiś trop, cytat, mruga okiem. Już w pierwszych sekundach seansu trafiamy w sam środek intertekstualnych gier i gierek świata, w którym od logiki ważniejsze są energia i – tak – kicz. Historia dwóch grajków: Tomka (Dawid Ogrodnik) i Rudego (Piotr Głowacki), którzy marzą o podbiciu polskich dyskotek, opowiedziana zostaje przez serię teledyskowych scenek. Miast psychologią i socjologią, posługuje się reżyser pewnymi wytrychami i stereotypami, skrótami. Robi to jednak bardzo pewną ręką i z pomysłem, który ostatecznie przekłada się na zaskakujący portret Polski nie tylko lat 90.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Wszystko jest tu (celowo) przesadzone i przerysowane – od galopady cytatów, przez kostiumy i kolory, aż po grę aktorów (rewelacyjne, pełne autoironii kreacje Tomasza Kota, Ogrodnika, Głowackiego i Joanny Kulig) i scenariusz. W jakiś sposób „Dynastia” połączona z „Titanikiem”, Jerzym Urbanem, „Funny Games”, Eurowizją, sitcomem, westernem i operą mydlaną zamiast przyprawiać o mdłości, staje się fajną zabawą z przymrużeniem oka.
Pomimo aktorskich aranżacji, płyty z muzyką na pewno nie kupię. Kolejnego projektu Bochniaka jednak wypatruję – udowodnił właśnie, że potrafi spojrzeć na rzeczywistość inaczej niż reszta filmowców.