Kto bogatemu zabroni? No właśnie nikt, a słuchając muzycznego debiutu Davida Duchovny'ego dochodzę do wniosku, że ktoś czasem powinien.
erialowy Fox Mulder/ Hank Moody zapowiadał „Hell Or Highwater” jako rockowo-folkowy album. Porównywał się do Wilco i R.E.M.. Do tego zestawu można spokojnie dorzucić Neila Younga, Pixies, Leonarda Cohena, The Waterboys, Marka Knopflera. Wzorce szlachetne, ale… Duchovny nie jest muzykiem.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Paradoksalnie, najgorsze w tym albumie jest to, że wcale nie jest beznadziejny. Aktor ma pomysły na niezłe piosenki, potrafi zgrabnie połączyć brudne, gęste gitary, z brzęczącym tamburynem i chwytliwą melodią („3000”). Potrafi być surowy, alternatywny („Unsaid Undone”), ale i bardziej klimatyczny, refleksyjny („Lately It’s Always December”), a nawet zaproponować coś na wiejską potańcówkę („Another Year”). Jego muzyka jest naturalna, organiczna, bardzo amerykańska, a wspierający go instrumentaliści naprawdę utalentowani (kapitalny finał „Positively Madison Avenue”). Niestety, David ma bardzo, bardzo kiepski głos o barwie zużytego mopa i z ekspresją na poziomie meduzy. Żeby chociaż był skrzekliwy, irytujący. Nic z tego. Piosenki w jego wykonaniu są równie beznamiętne, co spoty Magdaleny Ogórek. Wszystkie wykonane są bez najmniejszych emocji. Brzmi to bardziej jak czytanie składu kremu pod oczy niż śpiewanie. W głośniejszych numerach, kiedy artystę nieco zagłuszają gitary nie jest najgorzej, ale spokojniejsze kawałki mogą co najwyżej znużyć.
Rozumiem, facet miał niespełnione marzenie, tylko pozazdrościć, że postanowił je zrealizować. Gdyby jednak miał więcej pokory, zaprosiłby może do pomocy jakichś prawdziwych wokalistów, trochę bardziej się przyłożył i nagrał coś, co byłoby czymś więcej niż ciekawostką. Trzeba też pamiętać też, że muzyka powinna płynąć z potrzeby wyrażenia się, powiedzenia czegoś, a nie dla kaprysu.