Zrujnowany stadion „Górnika”, opuszczony hotel „Sudety”, zapuszczone podwórka, depresyjne teksty Trzeciego Wymiaru, ruiny Sobięcina, zamknięte kopalnie – taki mniej więcej obraz Wałbrzycha wyłania się ze stron książki Filipa Springera „Miasto Archipelag”. Dokładnie z sześciu i pół strony, bo tyle autor poświęcił na naszkicowanie reporterskiego krajobrazu miasta w liczącym ponad trzysta stron tomie.
„Miasto Archipelag to projekt reporterskiej podróży Filipa Springera po dawnych stolicach województw. (…) Byłe miasta wojewódzkie nadal są ważnymi centrami życia gospodarczego i kulturalnego. Poszukiwania własnej, niezależnej drogi rozwoju często przynoszą tu nieoczekiwane i fascynujące rezultaty, którym poświęca się zbyt mało uwagi w mediach skupionych na stolicy. Trzydzieści jeden ośrodków tworzy archipelag możliwości, szans, frustracji i rozczarowań. Pozytywna energia i determinacja mieszają się tu ze zwątpieniem i rezygnacją. Miasto Archipelag często zamieszkują ludzie przekonani, że miejsce, w którym żyją, jest najlepsze na świecie. Opuszczają je ci, którym tę wiarę odebrała brutalna rzeczywistość.” – przeczytałem na internetowej stronie projektu, zanim jeszcze sięgnąłem po książkę Springera. A kiedy już przeczytałem i książkę, poczułem rozczarowanie. Poza tym chyba nic więcej. No, może jeszcze coś jakby przygnębienie…
To, że Chełmowi autor poświęcił ze dwa razy więcej niż Wałbrzychowi, że równie obficie jak Chełm potraktował Słupsk czy Nowy Sącz, nie powinno mnie szczególnie irytować. W końcu to jego książka i jego ocena potrzeb i sytuacji. Poza tym miast do opisania było 31, więc Wałbrzych na szczególne względy liczyć nie powinien – nie jest przecież pępkiem świata. Ani nawet Polski.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
A jednak mi żal. Żal mi zmarnowanej, moim zdaniem, okazji do snucia o tym mieście dłuższej, pogłębionej opowieści. Żal dziesiątków odrębnych tematów, które spokojnie mogły rozrosnąć się do rozmiarów samodzielnych reportaży, a kto wie, może i książek. Tematów tych Springer, albo nie zauważył (w co nie wierzę), albo pominął je z braku czasu, miejsca w książce, ochoty czy pomysłu na zajęcie się nimi.
Jak sądzę, Springer chciał zrównoważyć depresyjne opisy architektury przedstawieniem sylwetki znanego w mieście społecznika Mateusza Mykytyszyna, ale czy naprawdę niemal połowę jednej z tych sześciu i pół wałbrzyskich stron musiał przeznaczyć na opis kariery edukacyjnej i zawodowej twórcy Fundacji Księżnej Daisy von Pless? Zaś co do depresyjnych opisów krajobrazu i nostalgicznych zajawek z przeszłości dalszej i bliższej, tych nie brakuje. I to jest właściwie główny obraz malowany przez autora „Archipelagu” – smuta i beznadzieja. Zresztą cała książka przesycona jest taką smutą i beznadzieją z nielicznymi fragmentami rzeczywistości pozwalającymi mieć nadzieję, że może te wszystkie miasta jeszcze mają przed sobą nowe dni chwały. Nadzieja to jednak krucha i niepewna. Zaryzykuję wręcz twierdzenie, że nie jest to książka do czytania jesienią, ani zresztą w długie zimowe wieczory, a i na wiosennym przednówku bym nie ryzykował.
Czy taka jest Polska B? Polska archipelagu miast zapomnianych, porzuconych? Springer przedstawił ten zapomniany kraj jednostronnie – znikąd nadziei. A jeśli już tli się jakaś nadzieja i są w mieście jacyś ludzie mierzący się ze przeciwnościami losy, to rzeczywistość i tak czytelników przytłacza. Z jednej strony wdzięczny jestem autorowi, że pisząc o Wałbrzychu nie pobiegł po jedynie słuszne informacje do Ratusza, że nie dał się zwieść zapewnieniom oficjalnej miejskiej propagandy – z drugiej żałuję, że postanowił skupić to, na czym skupiają się wszystkie opisujące to miasto ogólnokrajowe (i nie tylko) media. Wspomniał zatem i o upadłych kopalniach, i o biedaszybach, i o złotym pociągu. Klasyka, chciałoby się rzec. O tym, co w Wałbrzychu się zmienia, o ludziach zmieniających to miasto swoją pracą od podstaw, wspomina półgębkiem i jakby tylko z obowiązku.
To co przed chwilą napisałem, to nie jest przejaw drzemiącej we mnie osobowości borderline, ani innych groźnych chorób. Dobrze pamiętam, że sam zauważałem i opisywałem we wcześniejszych tekstach szare odcienie miasta i nazbyt hurraoptymistyczne opinie o Wałbrzychu, przestrzegając przed zbyt łatwym przyjęciem ich za pewnik i jedynie obowiązującą rzeczywistość. Z drugiej jednak strony wiem i pisałem o tym, że w mieszkańcach mojego rodzinnego miasta drzemie potencjał, z którego oni sami mogą zrobić jak najlepszy użytek. Bo co do tego, że ten potencjał jest i są możliwości jego wykorzystania, nie mam wątpliwości.
U Springera – może nie umiem czytać między wierszami, a może on w mieście zagościł zbyt krótko – tego spojrzenia poza ponury pokopalniany horyzont zabrakło. Wałbrzych jest dla niego o tyle egzotycznie interesujący, o ile może napawać się widokami szarzyzny i ruin, jakich pewnie mniej w Poznaniu czy Warszawie.
Szkoda. Pozostaje mieć jeszcze nadzieję, że wałbrzyszanie nie patrzą na swoje miasto przez szarobrudne okulary Filipa Springera. A może ktoś z Was opisze Wałbrzych od nowa?
***
Dariusz Olejniczak
Jestem rodowitym wałbrzyszaninem, a od 1995 roku mieszkam w Gdańsku. Pierwszą pracę jako dziennikarz podjąłem jeszcze w moim rodzinnym mieście, w tygodniku „Niezależne Słowo” (to było w roku 1990). Dziś nadal pracuję w mediach. Po latach pisania do ogólnokrajowych i lokalnych gazet przeniosłem się do internetu i współtworzę portal poświęcony żeglarstwu. Z wykształcenia jestem europeistą i socjologiem, a w swoich naukowych zainteresowaniach koncentruję się się na socjologii miasta, zagadnieniach kapitału społecznego i społecznych ruchach miejskich. Mam na koncie autobiograficzne opowiadanie z Wałbrzychem w roli głównej, pt. „Wałbrzych i inni”.